Od rana wszystko mnie drażni:
• zielona herbata, bo nie wyczuwam różnicy między nią, a czarną herbatą,
• mięśnie brzucha, bo zrobiłam 100 brzuszków i nawet mnie nie zabolały, choć powinny (ostatni raz robiłam brzuszki ok. dwóch tygodni temu),
• mój układ rozrodczy (?), bo ostatni raz miesiączkowałam w grudniu (już raz miałam tak długą przerwę rok temu, trwała od czerwca do października) i boję się, że będę musiała iść do ginekologa (panicznie się boję tego lekarza),
• rodzice, bo nie przekonały ich moje argumenty, że jeśli pójdę dziś do szkoły, to nie dam rady nauczyć się na geografię (jutro zaliczam cały semestr, a w poniedziałki mam lekcje od 7:10 do 16:15 - okropność),
• stołówka szkolna, bo podają tam same bomby kaloryczne,
• nauczycielka fizyki, bo nie dość, że co poniedziałek mam z nią dwie lekcje, to cały czas się na nas wydziera jak pterodaktyl i potrafi za poprawienie jej (np. gdy źle wymówi jakieś słowo) iść z uczniem do dyrektorki, bo to obraza nauczyciela,
• koleżanka z klasy, ta o której pisałam wczoraj. Ona totalnie nie potrafi przeprowadzić diety. Wieczorem nawpierdalała się Nutelli, następnego dnia zażądziła kolejne podejście do diety baletnicy, wieczorem zasłabła, a dziś nie przyszła do szkoły, bo boi się o to, że zemdleje. Do tego napisała mi ok. ósmej, że zjadła od rana sześć serków wiejskich i paczkę chipsów i wciąż boi się, że zasłabnie. Proszę Was, to są jakieś kpiny.
• fakt, że do egzaminu musimy znać same nudnowate lektury o wojnie, a Małego Księcia nie. Od pierwszej klasy gimnazjum czekałam na moment przerabiania tej książki, aż tu się dowiaduję, że przerobimy ją w maju, i że nie jest potrzebna do tego zasranego egzaminu.
• to, że mój organizm nie upomina się o jedzenie. Byłam przygotowana na walkę z samą sobą, a nie muszę się zbytnio wysilać.
• zjadłam dziś pomarańczę (105kcal), prince polo (280kcal) i wypiłam trzy kubki zielonej herbaty. Mam zamiar dodać do tego jeszcze 250 ml mleka 1,5% (112kcal). Czyli dzisiejszy bilans to 497kcal. Aż tak bardzo się tym nie przejmuję. W poniedziałki zwykle jem więcej niż zwykle. Jutro bilans powinien spaść do 200/300kcal.
Cóż, tego dnia nie mogę zaliczyć do nieudanych dzięki kilku faktom:
• mama zgodziła się na kupno wagi łazienkowej oraz obiecała, że kupi mi płatki oraz otręby owsiane (owsianko, przybywam!),
• najcudowniejsza osoba jaką znam czytała mi na przerwie Małego Księcia,
• uwielbiam pomarańcze,
• w sobotę wybieram się na zlot,
• jutro zdam geografię.
Właśnie, chciałabym poruszyć pewnien temat. Jakie macie uprzedzenia do ludzi? Chodzi mi o taką niechęć, odrazę. We mnie osobiście niechęć budzą cyganie, żydzi, dresi, osoby zbyt pewne siebie, plastiki i osoby nietolerancyjne. A jak jest z Wami? Też dyskryminujecie cyganów, jak ja, czy może większą odrazę wbudzają w Was np. osoby homoseksualne? Bardzo mnie to ciekawi.
Jeszcze raz przypomnę dzisiejszy bilans:
- pomarańcza - 105kcal
- prince polo - 280kcal
- 250 ml mleka 1,5% - 112kcal
Razem: 497kcal
Czeka mnie dzisiaj kolejny wypad do babci, ale zamierzam jak najgrzeczniej odmówić jedzenia. Ewentualnie schowam do kieszeni, albo dam siostrom.
Trzymajcie się chudo, kruszynki! :*
edit.
Zapomniałam dodać, że zamierzam podjąć dziesięciodniowe wyzwanie (obrazek niżej). Czy któraś z Was ma je już za sobą?