poniedziałek, 31 marca 2014

003) Nie chcę.


Od rana wszystko mnie drażni:
• zielona herbata, bo nie wyczuwam różnicy między nią, a czarną herbatą,
• mięśnie brzucha, bo zrobiłam 100 brzuszków i nawet mnie nie zabolały, choć powinny (ostatni raz robiłam brzuszki ok. dwóch tygodni temu),
• mój układ rozrodczy (?), bo ostatni raz miesiączkowałam w grudniu (już raz miałam tak długą przerwę rok temu, trwała od czerwca do października) i boję się, że będę musiała iść do ginekologa (panicznie się boję tego lekarza),
• rodzice, bo nie przekonały ich moje argumenty, że jeśli pójdę dziś do szkoły, to nie dam rady nauczyć się na geografię (jutro zaliczam cały semestr, a w poniedziałki mam lekcje od 7:10 do 16:15 - okropność),
• stołówka szkolna, bo podają tam same bomby kaloryczne,
• nauczycielka fizyki, bo nie dość, że co poniedziałek mam z nią dwie lekcje, to cały czas się na nas wydziera jak pterodaktyl i potrafi za poprawienie jej (np. gdy źle wymówi jakieś słowo) iść z uczniem do dyrektorki, bo to obraza nauczyciela,
• koleżanka z klasy, ta o której pisałam wczoraj. Ona totalnie nie potrafi przeprowadzić diety. Wieczorem nawpierdalała się Nutelli, następnego dnia zażądziła kolejne podejście do diety baletnicy, wieczorem zasłabła, a dziś nie przyszła do szkoły, bo boi się o to, że zemdleje. Do tego napisała mi ok. ósmej, że zjadła od rana sześć serków wiejskich i paczkę chipsów i wciąż boi się, że zasłabnie. Proszę Was, to są jakieś kpiny.
• fakt, że do egzaminu musimy znać same nudnowate lektury o wojnie, a Małego Księcia nie. Od pierwszej klasy gimnazjum czekałam na moment przerabiania tej książki, aż tu się dowiaduję, że przerobimy ją w maju, i że nie jest potrzebna do tego zasranego egzaminu.
• to, że mój organizm nie upomina się o jedzenie. Byłam przygotowana na walkę z samą sobą, a nie muszę się zbytnio wysilać.
• zjadłam dziś pomarańczę (105kcal), prince polo (280kcal) i wypiłam trzy kubki zielonej herbaty. Mam zamiar dodać do tego jeszcze 250 ml mleka 1,5% (112kcal). Czyli dzisiejszy bilans to 497kcal. Aż tak bardzo się tym nie przejmuję. W poniedziałki zwykle jem więcej niż zwykle. Jutro bilans powinien spaść do 200/300kcal.

Cóż, tego dnia nie mogę zaliczyć do nieudanych dzięki kilku faktom:
• mama zgodziła się na kupno wagi łazienkowej oraz obiecała, że kupi mi płatki oraz otręby owsiane (owsianko, przybywam!),
• najcudowniejsza osoba jaką znam czytała mi na przerwie Małego Księcia,
• uwielbiam pomarańcze,
• w sobotę wybieram się na zlot,
• jutro zdam geografię.

Właśnie, chciałabym poruszyć pewnien temat. Jakie macie uprzedzenia do ludzi? Chodzi mi o taką niechęć, odrazę. We mnie osobiście niechęć budzą cyganie, żydzi, dresi, osoby zbyt pewne siebie, plastiki i osoby nietolerancyjne. A jak jest z Wami? Też dyskryminujecie cyganów, jak ja, czy może większą odrazę wbudzają w Was np. osoby homoseksualne? Bardzo mnie to ciekawi.

Jeszcze raz przypomnę dzisiejszy bilans:
- pomarańcza - 105kcal
- prince polo - 280kcal
- 250 ml mleka 1,5% - 112kcal
Razem: 497kcal

Czeka mnie dzisiaj kolejny wypad do babci, ale zamierzam jak najgrzeczniej odmówić jedzenia. Ewentualnie schowam do kieszeni, albo dam siostrom.

Trzymajcie się chudo, kruszynki! :*



edit.
Zapomniałam dodać, że zamierzam podjąć dziesięciodniowe wyzwanie (obrazek niżej). Czy któraś z Was ma je już za sobą?

niedziela, 30 marca 2014

002) Dowody zbrodni.

Od samego rana jestem na każde zawołanie. Wyjdź z psem, zrób makaron, idź po bułkę tartą, napisz mi smsa, posprzątaj mi blaty, robię totalnie wszystko, o co mnie proszą. Jednak moje wysiłki na nic się nie zdały i znów musiałam jeść rosół z rodzicami. Nałożyłam sobie najmniejszą porcję domowego makaronu i nalałam 150ml rosołu (tak, odmierzałam to). Czuję się okropnie pełna. Prócz pierwszego dania jadłam dzisiaj tylko jabłko pokrojone na plasterki, nic więcej. Zamierzam wypić jeszcze kilka szklanek gorzkiej herbaty, aby uniknąć drugiego dania - kalafiora, ziemniaków i przesiąkniętej tłustymi kaloriami pieczeni. Nie rozumiem, jak można dziennie jeść mięso. Jeżeli zmuszą mnie do zjedzenia drugiego dania, to oddam mięso ojczymowi, albo odłożę "na później". Te "na później" oczywiście nigdy nie nastąpi.

Dotychczasowy bilans:
• jabłko - 38 kcal
• porcja domowego makaronu - 130 kcal
• 150 ml rosołu - 49 kcal
Razem: 217 kcal

Ostatnio spotkałam się z sytuacją śmiechu wartą. Moja koleżanka z klasy powiedziała, że ma dietę. Zdziwiłam się, bo jest chudziutka. Chciałabym mieć tak szczupłe nogi, jak ona. Spytałam jaką. Odpowiedziała, że przez pierwsze dwa dni pije tylko wodę, przez kolejne dwa dni (zaczęła wszystko wymieniać) i całość trwa dziesięć dni. Od razu ogarnęłam, że chodzi o dietę baletnicy. Do było trochę dziwne - wie, jaką ma dietę, ale nie zna jej nazwy. Spytałam, na jakim jest etapie. Powiedziała, że to już drugi dzień. Później rozmawiałyśmy o głodówce, diecie Dukana i efekcie jo-jo. Następnego dnia spytałam, czy idzie na obiad (formalnie obie jemy szkolne obiady). Odpowiedziała, że tak. I tu oto moje wielkie zdziwienie, bo dzień wcześniej zapewniała mnie, że wytrwa i po dziesięciu dniach będzie już super zgrabna i w ogóle. Nie powiedziałam jej, co o tym myślę. Kilka dni później, wieczorem napisałam na moim prywatnym asku fakty o niej i wspomniałam o tym, że rzuciła dietę baletnicy po dwóch dniach. Zaprzeczyła i powiedziała, że znów ją podjęła i jest na etapie końca pierwszego dnia. Dobra, nie mam pytań, ja też wiele razy podchodzę to tej diety. W każdym bądź razie szłam przedwczoraj do sklepu i widziałam ją. Stała z jakąś dziewczyną i rozmawiały. A co miała w dłoni? Najbardziej kaloryczne chipsy na świecie. Stała i najadała się nimi. Jestem pewna, że będzie miała efekt jo-jo. A najbardziej żałosne jest to, że na wtorkowym wfie znów będzie narzekała na swoją sylwetkę. Denerwują mnie takie osoby.

Muszę kończyć, trzymajcie się chudo! :*


edit:
Z drugiego dania zjadłam tylko kalafior - 23 kcal
Podsumowując: 240 kcal

sobota, 29 marca 2014

001) Słowami wstępu.

Cześć.

Jestem Shannon. To nie jest moje pierwsze odchudzanie i zapewne też nie ostatnie. Mierzę 162 cm i ważę coś ok. 63kg (nie mam w domu wagi, stąd niepewność). Moim celem nie jest konkretna waga, tylko szczupłe uda, łydki i brzuch. Dotychczas stosowałam dietę baletnicy, dietę RSGD, dietę 300kcal i głodówkę. Niestety wszystko kończyło się klęską. Wytrzymywałam kilka dni i znów zaczynałam normalnie jeść (czyt. wpierdalałam ile wlezie). Teraz zamierzam powrócić do głodówki, a już niedługo wprowadzić dietę owsiankową (moja mama wciąż nie rozumie dlaczego chcę jeść "coś, co wygląda, jakby ktoś już wcześniej to przeżuł"). Głównymi powodami moich niepowodzeń jest moja nie dość silna wola, ciągła chęć jedzenia, częste wizyty u babci ("-Jesteś głodna? -Nie, babciu. -To zrobię ci kromkę. -Ale ja naprawdę nie jestem głodna. -Ale zjesz.") oraz rodzice. Kilkakrotnie mama zauważyła, jak chowam, a potem wyrzucam jedzenie. Pewnej niedzieli przelałam rosół do słoika i schowałam za biurko z myślą, że podczas wieczornego wyjścia z psem go wyrzucę. Niestety ona znalazła go dwie godziny później i kazała mi zjeść. Skończyło się na tym, że dolała mi go jeszcze więcej i od tego czasu jem obiad wraz z rodzicami. Mam również młodsze rodzeństwo: dwie siostry i brata. Często podczas moich napadów głodu robię sobie np. kromkę z dżemem i daję ją jednej z sióstr. Niekiedy oddaję im także mięso i ziemniaki z drugiego dania, gdy rodzice wychodzą wynieść swoje puste talerze. Tak więc w weekendy w miarę możliwości  wychodzę z domu przed obiadem.
Pewnego wieczoru ostro pokłóciłam się z mamą. Już wcześniej się to zdarzało przez moją niechęć do jedzenia, ale tym razem było jeszcze gorzej. Powiedziała mi, że ma mnie już dość. Że przeze mnie nie mogła się dalej uczyć (urodziła mnie, gdy miała 17lat, co przekreśliło dalszą naukę), że straciła przeze mnie swoją figurę (jak dla mnie zawsze była tłusta i ciąża tego nie zmieniła) i że tak naprawdę jestem grubą świnią. Zamurowało mnie. Dokładnie powiedziała "Nie chciałam ci tego mówić, ale dieta niczego nie zmieni. Jesteś grubą świnią i nigdy nie schudniesz". Rozpłakałam się jeszcze bardziej i nie odzywałam do niej przez kolejne kilka dni. Teraz jesteśmy "pogodzone". Jednak nigdy nie zapomnę jej słów. Pisząc to teraz mam ochotę się rozpłakać. Zawsze mi mówiła, że jestem zgrabna i nie muszę się odchudzać. Teraz nie mówi nic na temat mojego wyglądu. W końcu powiedziała mi to, co przez dłuższy czas ukrywała i wie, że nic już tego nie odwróci.

Ale wróćmy do mnie.

Dzisiejszy bilans:
• pół małej truskawki - ok. 1,5kcal

Czeka mnie jeszcze obiad, czyli okropne naładowane kaloriami spaghetti z dużą ilością mięsa i cebuli. Nienawidzę cebuli. Postaram się zjeść jak najmniejszą porcję. Jeśli jednak każą mi zjeść całe, będzie jakieś 600kcal. Fuj.

Wieczorem postaram się zedytować tego posta i napisać ile udało mi się (nie)zjeść.

Trzymajcie się chudo! :*



edit:
Zjadłam jedynie makaron ze spaghetti (200kcal) i wypiłam szklankę gorzkiej herbaty.
Podsumowując: 201,5kcal.